Wydawało się, że czasy, gdy „słuszny” związek zawodowy wywoził na taczkach niesłusznego, ale kompetentnego dyrektora minęły bezpowrotnie. Prawdopodobnie nie byłoby tak wielu upadłości bardzo dobrych państwowych firm i dramatów ich załóg, gdyby rady pracownicze, umocnione decyzjami czasów stanu wojennego, tak radośnie nie odwołały na początku lat 90. ubiegłego wieku tzw. nomenklaturowych dyrekcji i nie zastępowały ich swoimi – zazwyczaj niekompetentnymi – zarządami.
Przez myśl mi nie przeszło, że w spółce, której akcje są w obrocie giełdowym, o składzie jej zarządu będzie chciał decydować związek zawodowy, a w zasadzie ich liczna grupa, bo wszystkie związki funkcjonujące w Jastrzębskiej Spółce Węglowej trudno zliczyć. Dlatego kupiłem z tzw. oferty publicznej akcje tej dobrze rokującej – zdaniem ekspertów – spółki. Od początku notowań na GPW ich ceny były jednak poniżej tego, ile za nie zapłaciłem. Czekałem na odwrócenie koniunktury, a tymczasem związki zawodowe JSW wielokrotnie groziły strajkiem. Przy każdej takiej zapowiedzi traciłem po kilka tysięcy złotych. Życie zmusiło mnie do zbycia tych nieszczęsnych akcji na kilka miesięcy przed trwającym obecnie strajkiem, więc straciłem mniej niż ci mniej nerwowi, obecni ich posiadacze. Ale skalę moich strat można porównać tylko z aferą Amber Gold. Tyle, że „ojciec i matka” tamtej afery przebywają w areszcie i będą sądzeni, a twórcy afery JSW, czyli związkowcy, chcą sądzić innych, a głównie prezesa spółki, który śmiał zwolnić z pracy kilku z nich za stworzenie zagrożenia pod ziemią.
Wiem, jak ciężka i niebezpieczna jest praca górników na dole, bo w młodości byłem w prawdziwej kopalni (nazywała się „Katowice”), ale gdy słyszę walkę o deputaty węglowe, posiłki regeneracyjne dla tych, co w biurach, czy różne barbórki i czternastki od przynoszącej straty firmy, to – delikatnie mówiąc – buntuję się. Deputaty to kapitalistyczny wymysł czasów wielkiego kryzysu, gdy zastępowano należne pieniądze wypłatą w naturze (tak było także w folwarkach, a potem przeszło na PGR-y). Ten deputatowy anachronizm zniknął w innych branżach i nikt nie protestował. O premiach w deficytowych firmach żaden pracownik nawet nie pomarzy, ale się cieszy, że jednak jeszcze ma pracę.
Usłyszałem, że górnicze strajki popierają podobno blokujący drogi rolnicy. I tu się nie dziwię. Ich lider, zaprawiony w blokadach były działacz Samoobrony, prowadzi firmę importującą węgiel z Rosji. Im mniej wydobędą go polscy górnicy, tym więcej zarobi on na imporcie. Natomiast gdy widzę ten drogi sprzęt (np. 350-konne traktory) na drogach, to znowu się buntuję. Przecież został on zakupiony dzięki ogromnym dotacjom unijnym, a także (czego się nie dopowiada) z dopłat budżetowych, a więc wszystkich nas podatników. Ja wiem, że wszystko, co rolnicy w minionym roku sprzedawali mocno potaniało i że pogłowie dzików – przez ten afrykański pomór niby u nas obecny – wzrosło. Ale blokowanie dotowanym sprzętem dróg przed domem ministra rolnictwa, który o te dotacje naprawdę mocno zabiegał w Brukseli, to już tylko brudna polityka. Znalazłoby się kilku polityków, którzy swoimi międzynarodowymi ruchami obniżyli dochody polskich sadowników, ale nie ma w tym gronie ministra rolnictwa. Nie namawiam do blokad gabinetów w Sejmie czy na Szucha. Przewiduję jednak, że za tydzień lub dwa zjawią się w stolicy „uzbrojone” w łomy, kilofy i petardy grupy związkowców, kosztujących społeczeństwo wiele milionów i będą krzyczeć na nas podatników: „złodzieje”. Nie damy rady ich przekrzyczeć. A szkoda.
Henryk Piekut