Kilka lat temu napisałem komentarz zatytułowany „Wpuszczeni w maliny”. Opisałem w nim trudną sytuację plantatorów malin, którzy nie mogli sprzedać swoich pięknych owoców, bo kupcy z ówczesnej Unii Europejskiej woleli owoce z bardziej słonecznej Serbii.
Minęło wiele lat, plantacje malin – teraz bardziej nowoczesne, pospinane sznurami i drutami wyglądające jak niskie chmielniki (jeden i drugi gatunek to bylina) powstały nie tylko na Lubelszczyźnie (okolice Kraśnika), ale wróciły w okolice Płońska, czyli do dawnej stolicy tej rośliny. Korzystający z ukraińskiej „pomocy” plantatorzy truskawek, a i sami Ukraińcy cieszyli się, że – dzięki malinom – wydłuży im się sezon zbiorów. Maliny – zarówno te deserowe, jak i na przetwórstwo czy do zamrażalni- skupowane były po godziwych cenach, a tu znowu klapa. Tego lat ceny skupu były tak niskie, że nie warto było zbierać, ukraińska „młodzież” odjechała nieusatysfakcjonowana, a polscy plantatorzy mają do myślenia. Wydali grube pieniądze na specjalne rusztowania i sadzonki plennych odmian, a nawet zwrot kosztów inwestycyjnych nie nastąpił i jak to wszystko likwidować?
Uznali, że jedynym wyjściem jest podjęcie protestu. Zaczęli do nich dołączać właściciele sadów wiśniowych (też niskie ceny), no i od lat niezadowoleni plantatorzy czarnej porzeczki. Ci ostatni są „ofiarami” zdolności polskich inżynierów, którzy skonstruowali kombajny do zbioru tego wartościowego owocu i spowodowali przeniesienie jego produkcji do krajów o droższej sile roboczej.
Wprawdzie letni protest dotyczył tzw. owoców miękkich, ale na „miękki” nie wyglądał. Można przypuszczać, że był on początkiem ukazywania niezadowolenia wsi, bo za miesiąc zaczną się kłopoty z jabłkami, których po roku przerwy spowodowanej wiosennymi przymrozkami 2017 r. znowu będzie nadmiar. Tymczasem Polska gospodarczo nie idzie w ślady „wzorcowych” w innych dziedzinach Węgier i nasze stosunki z największym odbiorcą jabłek są gorsze niż wcześniej. Dubaj czy Malezja nie kupią tyle jabłek, co kupowała Rosja. Tak więc jabłkowy problem znowu się pojawi.
Rząd po zmianie na stanowisku ministra rolnictwa i rozwoju wsi nie zajmuje się wyłącznie przysłowiowym „gaszeniem pożarów”, ale podjął perspektywiczną decyzję o utworzeniu państwowego holdingu spożywczego, który ma m.in. wyznaczać dolne granice cen w przypadkach „klęsk urodzaju” i wpływać na rynek m.in. owoców. Świetnie funkcjonujące rynki hurtowe kiepsko sobie z tym radzą, a Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów każdą informację o zmowie cenowej firm skupujących (niewątpliwie one są) kwituje komunikatem, że „zmowy cenowej nie było”.
Oby tylko ten holding nie okazał się wyłącznie synekurą dla polityków z partii w danym momencie rządzącej, to może pomóc rozwiązywać problemy. Czy będzie odkupował resztki prawie upadłego HORTEX-u, jak odkupowane są zagraniczne banki, to już mniej interesujące, oby skuteczne.
Drugi kłopot, można powiedzieć dramat polskiej wsi też jest wprawdzie regionalny, ale bardzo bolesny, bo dotyczy prawdziwej klęski t.j. nieurodzaju. Spowodowała ją susza na obszarze ok 1,5 mln ha (powierzchnia upraw to ok. 15 mln ha). Tam po prostu prawie nic nie urosło. Konieczne będą rekompensaty, a w zasadzie doraźna pomoc finansowa. Może wesprzeć ją Bruksela, ale czy zechce przy niechęci polskich władz do unijnych urzędów? Na szczęście dla tych nieszczęsnych „przesuszonych” rolników są w tym roku wybory samorządowe. To może centralna „kasa” się otworzy i rekompensaty będą godziwe. Samymi uprzywilejowanymi kredytami strat się nie zrekompensuje.
Henryk Piekut