Jak zauważyć nietrudno, z dwóch podstawowych instrumentów używanych tradycyjnie do sterowania zachowaniami jednostek i zbiorowości, tzn. kija i marchewki, pierwszego się już prawie nie stosuje. W szkole – dla przykładu – gdzie niegdyś kij na porządku dziennym bywał w robocie, dziś jego użycie jest całkowicie wykluczone, chyba że w stosunku do nauczycieli. Trudno sobie wyobrazić, by w obecnej atmosferze Broniewski odważył się napisać: „nie głaskało mnie życie pod głowie, nie pijałem ptasiego mleka. No i dobrze, no i na zdrowie – tak wyrasta się na człowieka.” Rozdziobałyby go najrozmaitsze autorytety oficjalne i pozarządowe, na czele z Rzecznikiem Praw Dziecka, za taką receptę na solidne wychowanie.
Również w życiu pozaszkolnym miejsca dla kija coraz mniej, co można było zaobserwować choćby w czasie ostatnich wyborów, gdzie liczyła się niemal wyłącznie marchewka. Słuchając przedwyborczych obietnic, co która partia ludziom da, człowiek oddychał z ulgą wdzięczny władzy królewskiej, że dała niegdyś Polakom liberum veto, dzięki czemu tego przynajmniej nikt nam dziś nie obieca pod hasłem „więcej wolności, więcej demokracji”. Degradację znaczenia kija uważam osobiście za głęboko niesłuszne i godne pożałowania. W historii jest wiele dowodów na jego także wielce pozytywną rolę. Oczywiście nie mam na myśli kija jedynie w dosłownym znaczeniu, takiego, który jeden człowiek trzyma nad głową drugiego, ale przede wszystkim kij, który nad głowami ludzi zawiesiło prawo czy choćby natura. Piotr Drzewiecki – inżynier, przedsiębiorca, pierwszy prezydent wolnej Warszawy, założyciel Stowarzyszenia Techników w Warszawie, członek komitetu redakcyjnego naszego pisma – w broszurze „Zaniedbane źródła dobrobytu w Polsce” wydanej w 1933 r. zwracał uwagę na dziwną geografię bogactwa i biedy. Są biedne kraje hojnie uposażone przez naturę i kraje bogate upośledzone pod względem bogactw naturalnych i klimatu. – Dzieje się tak dlatego – konkludował – że dobrobyt ludności, jakkolwiek uzależniony od wielu czynników, to jednak w największej mierze zależy od sprawnej, zapobiegliwej i wydajnej pracy ludności.
Narody, których nie oszczędzała natura, nauczyły się liczyć na siebie o wiele bardziej, niż zamieszkałe w krajach mlekiem i miodem płynących. Tacy np. Szwedzi, Szwajcarzy czy Finowie mogą istotnie powtórzyć za Broniewskim: nie głaskało nas życie po głowie… Te jednak, których głaskało, muszą swoje przejść i nauczyć się żyć w zmienionych w wyniku demograficznego i cywilizacyjnego rozwoju warunkach. Nikt za nich tego nie zrobi, bo pomoc zewnętrzna jest bardzo ograniczonym lekarstwem. „Pożyczane kapitały bez jednoczesnego podnoszenia wydajności pracy i sprawności gospodarczej, przyczyniać mogą społeczeństwu jedynie nowych trudności” – pisał przedsiębiorca Drzewiecki na progu lat trzydziestych. W pół wieku później, u progu naszej transformacji podobnie radzili ludzie dobrze nam życzący, ostrzegając, by nie zadowalać się rybą, lecz chwytać wędkę i… do roboty. Wielu zapewne będzie się zaklinać, że tak właśnie zrobiliśmy i tylko czasem, w najgłębszej tajemnicy, podsumuje ktoś wtajemniczony, że efekty tego, co udało się złowić, to …i kamieni kupa.
Nie czuję się na tyle wtajemniczony, by oceniać rzeczywistą wartość owego połowu i jeśli wnoszę nieśmiało o rehabilitację kija, to na podstawie jedynie odcinkowych obserwacji, na przykład z frontu walki o czyste lasy i powietrze. W gminie, którą od lat odwiedzam, one właśnie stanowią ciągle problem. Na europejskim poziomie są już zarobki radnych i pana wójta, istotne zmiany nastąpiły w drogownictwie, poprawiła się informacja dzięki gminnej gazetce, która za darmo donosi mieszkańcom, gdzie pan wójt był, co otwierał, kogo nagradzał… i kto nagradzał jego. Jedynie lasy pozostają spowite w śmieciach, jak przed reformą i dym z kominów wciąż truje czym chata bogata. Na to wójt nie ma rady, a tylko usprawiedliwienie. Wszak z tym nie radzi sobie żadna władza, nawet centralna. Wszystko, co się w tej kwestii robi, to biegi uliczne, dzięki którym cały naród oczyszcza powietrze, wynosząc w płucach miejski smog.
hen
hen