Australijczycy starają się, żebyśmy nie zapomnieli o ich znakomitych winach i co jakiś czas organizują ich dużą degustację (a przynajmniej tak było do pandemii). I trzy lub cztery lata temu na takiej degustacji trafiłem na stoisko firmy, której oferta wręcz mną wstrząsnęła. Chodzi o firmę Torbreck z Doliny Barossa i jej wina. Były o klasę lepsze od całej konkurencji.
Takiego smaku po prostu się nie zapomina: smaku owocu, wzmocnionego w jakiś przedziwny sposób. Ekstraktu, ale nie przesadnego, oleistej faktury i miękkich jak jedwab (wcale nie suchych!) tanin. To wszystko znalazłem u Torbrecka – i nie byłem jedynym, który postawił jego wina nad innymi.
Jak zwykle, źródeł sukcesu należy szukać w ludziach. Właściciel winiarni Torbreck, Dave Powell, to niewątpliwy oryginał – kiedyś spędził całe 5 lat na wyrębie lasów w Szkocji, i to nie za biurkiem. Taki facet żadnego, najbardziej szalonego pomysłu nie odrzuca z góry. Efektem tego są wina tłuste, ale gibkie i łatwo pijalne,
czekoladowo-eukaliptusowe, o dużej zawartości alkoholu, gęste jak syrop, stosunkowo mało kwasowe (Powell nie dokwasza), ale przy tym wszystkim harmonijne i zrównoważone. Nie do końca wiadomo, jak Powell to osiąga, choć on sam mówi, że w produkcji wina stosuje przede wszystkim metody nieinterwencyjne – nie dokwasza (co robi wielu konkurentów), nie klaruje i nie filtruje, ale równocześnie bez zastrzeżeń akceptuje stosowanie sztucznych drożdży i wymuszoną fermentację.
Wina Torbreck nie są tanie – kilka najprostszych mieści się w przedziale 150–300 zł, ale topowe potrafią kosztować już ok. 1,5 tys. zł. Za wina o najlepszym stosunku jakości do ceny uznałem Torbreck „The Struie” i „Woodcutter’s Shiraz”, natomiast najlepiej ze wspomnianej wcześniej degustacji wspominam flagowe Torbreck „RunRig” ze 100-letnich krzewów.
To wszystko oczywiście Shirazy, ale firma Torbreck nie ogranicza się tylko do nich, że wymienię chociażby Mourvedre „The Pict”, Grenache „Les Amis” czy białe „The Steading Blanc” (z Viognier i Marsanne). Sądzę, że Powell jeszcze zaskoczy świat!
Drugim i zarazem ostatnim „kangurem” w tym felietonie jest Ben Glaetzer. Jego przodkowie przywędrowali do Barossy z Brandenburgii pod koniec XIX. wieku i rodzina przez cały czas do dziś zajmowała sie winiarstwem. Sam Ben Glaetzer prowadzi firmę od połowy lat 90. XX w. i te 25 lat wystarczyło mu, żeby wyrobić sobie silną pozycję.
Kiedyś kupiłem w „Domu Wina” Shiraza „Director’s Cut” od Glaetzera i uznałem je za wino znakomite, a do tego nieprzesadnie drogie. Zainteresowałem się pozostałą częścią oferty firmy – od Wallace’a poprzez „Anaperenne”, aż po kultowe już dziś wino „Amon Ra”. Tego ostatniego trafiało rocznie do Polski nie więcej niż 20 butelek i chlubię sie tym, że w kilku rocznikach mam po jednej z nich. Kosztowały od 300 do 500 zł, ale co tam. Długo starzone, nadal czekają na otwarcie (potencjał dojrzewania 25 lat!) i mam nadzieję, że sprawią mi kiedyś wiele przyjemności.
Jaki jest Glaetzer Amon-Ra (kupaż Shiraza z Cabernetem)? Zachwyca intensywnością i złożoną strukturą, ale nie brak mu przy tym elegancji. W nosie tego wina dominują owocowe aromaty (wędzone śliwki, ciemne wiśnie, czarna porzeczka), wzbogacone o nutki przyprawowe, w tym m.in. anyżek. W ustach nutki owocowe doskonale współgrają z krągłymi, soczystymi taninami. Całość jest fantastycznie zrównoważona. Dodać należy, że do produkcji tego wina wykorzystuje się grona ze starych, nawet 140-letnich krzewów (ekstraktywność) oraz znacznie młodszych krzewów 30-40 letnich; te ostatnie wnoszą do wina fantastyczną, świeżą owocowość).
Wiem, że tym razem pisałem o winach, będących poza zasięgiem finansowym większości czytelników (moim też) – ale pomarzyć w życiu dobra rzecz… A jeśli jakiemuś miłośnikowi „kangurów” marzenia nie wystarczą, niech kupi w hipermarkecie tanie „Yellow Tail Shiraz” za 30 zł. Na zdrowie!
winny maniak