W poprzednim felietonie znalazło się słów parę o „świątecznej” whisky i wytwarzanym z trzciny cukrowej rumie. Pomysłowość ludzka nie zna jednak granic – i trzcina wcale nie jest najdziwniejszą rośliną, z której można uzyskać alkohol. A dlaczegóż by nie spróbować „pędzić” wódki z soku niebieskiej agawy – pomyśleli swego czasu Meksykanie (którzy akurat agaw mają pod dostatkiem) i pomysł przekuli w czyn. Tak powstała tequila – kultowa dziś w kręgach artystycznych wódka naturalna, produkowana w dwóch odmianach – jako przezroczysta „tequila blanco” i złocista „tequila dorado”. Ta złocista uzyskuje swój kolor od podbarwienia karmelem lub dojrzewania w beczce, ale to dojrzewanie trwa zazwyczaj krócej niż przy whisky (rzadko powyżej 4 lat).
Skąd się wzięła kultowość tequili – bo przecież nie ze smaku, dość zbliżonego do źle oczyszczonej, polskiej wódki. Otóż, u jej podstaw legł specyficzny sposób picia: należy przygotować kieliszek tequili, cząstkę limonki (od biedy może być cytryna) i szczyptę soli, a następnie lekko zwilżyć grzbiet dłoni, posypać mokre miejsce solą, zlizać tę sól, nadgryźć cząstkę limonki i wypić jednym haustem cały kieliszek tequili. Tę scenę na wielu filmach (m.in. z niezapomnianym Humphreyem Bogartem) oglądały miliony na całym świecie, a któż nie chciałby pić jak Bogart, który mawiał że cały świat jest permanentnie opóźniony w stosunku do niego o trzy kolejki!
Whisky, rum, tequila – to wszystko wódki. Do poobiedniego świątecznego cygara czy kawy będą pasować, ale do ciast już mniej.
Świąteczny wieczór przy cieście wymaga już innych alkoholi – tu przydadzą się przede wszystkim likiery. Czym jednak jest likier w odróżnieniu od wódki? Tak naprawdę jest on także wódką, ale dosłodzoną i doprawioną różnymi substancjami aromatycznymi.
W odróżnieniu do wódki, likiery mają wyraźny smak i pija się je nie dla zawartości alkoholu, a właśnie dla tego smaku – stąd kieliszeczek lub dwa wydają się miarą całkowicie wystarczającą na jeden wieczór. Cały ich sekret tkwi zazwyczaj w tajemnym i ściśle strzeżonym zestawie dodatków aromatyzujących, które łączy się ze sobą, wielokrotnie miesza, leżakuje i filtruje. W efekcie otrzymuje się niezapomniany smak. Kto spróbował kiedyś zielonego Chartreuse (55%!), nigdy tego likieru nie zapomni! Na marginesie warto dodać, że jego recepturę zna w całości tylko opat klasztoru, w którym się go produkuje, a po połowie – jego dwaj zastępcy i dzięki temu udało się ją zachować w sekrecie przez stulecia. Notabene – to, że Chartreuse powstał w klasztorze, nie jest wcale przypadkiem, bo twórcami najsłynniejszych likierów (zwłaszcza tych ziołowych) byli mnisi, którzy zawsze wiedzieli, co dobre i zdrowe.
Takie nazwy, jak Benedictine, Grand Marnier, Drambuie, Amaretto, Sambuca, Curacao mają już trwałe miejsce w świecie alkoholi. Warto sięgać po te likiery, pamiętając tylko, że nie wszystkie z nich są słodkie, pomimo dodatku cukru.
Od likierów już tylko krok do tradycyjnie polskich alkoholi, jakimi są nalewki. Powstają one przez zalanie rozcieńczonym (mniej lub bardziej) spirytusem owoców, ziół lub korzeni, które w wyniku tego oddają alkoholowi zawarte w nich substancje smakowe. Tak uzyskane nalewy można dosładzać. Za ojca nalewek uważa się Hipokratesa, ale zaznaczę, że on robił nalewki na bazie mocnych win, a nie wódki. Spadkobiercą tej tradycji są wermuty.
Nalewki są radością¹ ludzi dojrzałych. Kto dojrzały – niech więc sięga po dereniówkę, pigwówkę czy słynną smorodinę (nalewkę z czarnych porzeczek), bo to i smak i zdrowie. W wolnej Polsce produkcja nalewek wyraźnie ożyła i można je kupić w szerokim wyborze – warto więc uczcić Święta kieliszkiem jednej z nich. Wesołych Świąt i na zdrowie!
winny maniak
P.S. Wnikliwy czytelnik zauważył pewnie, że w felietonie zabrakło koniaków, brandy i armaniaku. O nich napiszę kiedyś osobno.